Cóż za przewrotny tytuł na sam początek lektury, na sam początek dnia! Tytuł bezpardonowy, bezkompromisowy, bezczelny wręcz, bo nie okraszony żadnym znakiem przestankowym.
Wielokropek mógłby wprowadzić odrobinę tajemniczości i ostudzić tym samym emocje. Wykrzyknik byłby prowokacją, którą z założenia można by wziąć na dystans, znak zapytania powinien zaś sugerować uspokajającą, niemalże oczywistą odpowiedź. Nie! Praca w korporacji ma dobrych stron bez liku.
Wielkopowierzchniowe biuro. Ołpen spejs. Czuję się znużony, jest 10.15, a ja jestem zmęczony, jakby była 10.30. Znikam. Niepotrzebne jest żadne zaklęcie, maszyna do teleportacji ciągle nie istnieje. Idę na drugi koniec biura zrobić sobie coś do picia. Do najbliższej kuchni mam, co prawda, kilkanaście kroków, lecz nie tylko o kawę mi chodzi. Poszukuję azylu od obowiązków, komputera, telefonu i zapytań. Spółka, która mnie zatrudnia, liczy sobie kilkuset pracowników. Wszyscy pracują na jednym piętrze szklanego gmachu: biuro jest ogromne. Codziennie widzę nowe twarze, znam jedynie część załogi. Kiedy odejdę minutę drogi od miejsca, przy którym siedzę, czuję, jakbym znalazł się w innej firmie: niemalże nikt mnie tu nie zna. Mogę niespiesznie zaparzyć kawę, oddając się błogo własnym myślom. To, że nikt nie zwróci uwagi na moje rozbisurmanienie w innym rejonie piętra, to połowa sukcesu.
A co z tymi, którzy siedzą obok mnie i widzą, że mnie nie ma? Kwadrans, dwadzieścia minut, zbliża się już pół godziny! Przez ołpen spejs nieustannie przelewają się tabuny ludzi, panuje ciągły hałas rozmów, stukot obcasów przeplata się z wybuchami śmiechu. Ilość bodźców dochodzących do zmysłów pracowników jest ogromna i naturalną reakcją jest ignorowanie zarówno ich, jak i znacznej większości ludzi, z którymi dzielą przestrzeń, a z którymi nie wchodzą akurat w bezpośrednią interakcję. Nieobecny kolega lub koleżanka to nie przyczynek to zastanowienia, a brak bodźca do ignorowania. Nieuświadomione błogosławieństwo. Brzmi znajomo? Jeżeli podczas sesji relaksacyjnej nie okaże się, że jesteście niezbędni do ratowania świata, nie macie się czego obawiać: jest mało prawdopodobne, że ktoś zwróci uwagę na waszą nieobecność.
Wracam do stanowiska, a tam, czekają na mnie obowiązki: praca nie zając, nie ucieknie. A szkoda. Czytam kolejne mejle, te nieistotne kasuję (delete to mój ulubiony klawisz), istotne zaznaczam czerwoną flagą: zajmę się nimi lada moment. Widzę jeden pilny, do zrobienia na już, asap. Ale chwileczkę, ktoś prosi o coś, co powinno być zrobione w innym zespole. Odsyłam bez wahania do właściwego adresata. Korporacje odznaczają się daleko posuniętą standaryzacją procesów, które są bardzo szczegółowo opisane w procedurach: czy to w formie tekstu, czy skomplikowanej niczym labirynt grafiki. Implikuje to wysoki poziom specjalizacji oraz jasność w określeniu tego, kto jest za co odpowiedzialny. Germańska dokładność nie jest absolutnym wyznacznikiem postępowania, więc w sytuacjach nagłych zasady można nagiąć i młodszy analityk z zespołu A wykona to, co powinien wykonać jego odpowiednik z zespołu B. Niemniej jednak, oprócz tego, że ściśle określona (i egzekwowana) kolejka wykonywania zadań przez odpowiednie działy świadczy dobrze o organizacji, to jest również na rękę zatrudnionym, gdyż w prosty sposób wyposaża ich w mechanizm unikania zadań przypisanych niewłaściwie lub pod presją.
Przejrzałem mejle, oznaczyłem je flagami, posortowałem zadania wedle ważności. Zanim na dobre zabiorę się do roboty, zrobię sobie prasówkę. Jednego dnia czytam wiadomości z Polski, drugiego ze świata, trzeciego przeglądam to, co u znajomych, czytaj: przewijam bezsensownie fejsbuka, zatrzymując się zazwyczaj na wydarzeniach, które podsuwa mi portal, jako że zdjęcia z półmaratonów, wakacji i bezglutenowych śniadań już dawno mi się przejadły. Monitor mojego komputera jest jednym z czterech w rzędzie, jednym z kilkudziesięciu w tej części przestrzeni. Ponownie ginę, tym razem nigdzie się nie ruszając. Kolega obok sprawdza wyniki z angielskiej ligi. Koleżanka rząd w przód zblazowana czyta Pudelka. Czasami odłączam laptop od monitora, co zwiększa dowolność w przyjmowaniu pozycji. Istotne jest to, żeby nie dać się złapać przełożonym na surfowaniu po internecie w celach rozrywkowych, ewentualnie nie dać im się łapać zbyt często, bo przecież oni sami też się kryją. W razie przyłapania na gorącym uczynku, w dobrym tonie jest niezwłocznie zmienić okno tak, aby na wierzchu ekranu znalazły się sprawy służbowe.
Zająłem się obowiązkami, najważniejsze zadania mam już za sobą. Wieczorem wybieram się do kina, pora zatem sprawdzić repertuar. To przejaw kolejnej dobrej strony etatu w korporacji, którą bez pardonu nazywam załatwianiem prywaty. To przeszukiwanie internetu celem zaaranżowania czasu wolnego, przeglądanie ofert handlowych i dokonywanie zakupów, płacenie rachunków czy wykonywanie telefonów.
Czyli wszystko to, co powinno zostać załatwione poza przybytkiem pracodawcy. Po raz kolejny daje o sobie znać hałas, ilość ludzi dookoła oraz łatwość bezkarnego przepadnięcia jak kamień w wodę. A także świadomość, że robi to znakomita większość korpopracowników. Sprawdzanie dojazdów w różne miejsca, planowanie wakacji, spotkań z przyjaciółmi, umawianie wizyt lekarskich, przyjmowanie przesyłek (wystarczy podać adres budynku), wyszukiwanie usługodawców: to zaledwie kilka z oczywistych zajęć, stanowiących fragment szerokiego wachlarza możliwości. Moją faworytką jest koleżanka po fachu, która nie ruszając się sprzed komputera, bez najmniejszego zażenowania, w rozmowie telefonicznej opowiedziała koleżance o wrażeniach z masażu ciała.
Masażu całego ciała czekoladą. Ex aequo, kolega z kolejnej firmy; na użytek tego tekstu nazwijmy go Jankiem. Otóż Janek miał do dyspozycji dwa monitory. Janek siedział w strategicznie wygodnym kącie. Janek usadowił się odpowiednio i także ustawił sprzęt na blacie, aby na jednym z monitorów pracować, na drugim zaś… oglądać filmy. Oglądał tylko te, które kiedyś już widział: jego celem było odświeżenie w pamięci fabuły i dialogów oraz ździebko rozrywki, dzięki czemu mógł swobodnie kontynuować pracę. Paradoksalnie, działania, które niejeden mógłby nazwać bumelanctwem, wpływają pozytywnie na efektywność pracy. Uwzględnienie załatwiania prywaty w codziennej agendzie sprawia, że wykonywanie właściwych obowiązków wymaga o wiele większego skupienia i rzetelności. Ćwiczy też umiejętność właściwego wyznaczania priorytetów oraz mądrego żonglowania nimi na przestrzeni dnia czy tygodnia. Lata temu nazwałem to outsourcingiem czasu wolnego. Prywatę, która z założenia powinna być odłożona na czas wolny, zlecam sam sobie, zadania wykonując między 9 a 17. Zlecenie opłaca firma.
Etat w korporacji zdecydowanie nie jest usłany różami. Dominujący dyskurs o pracy, w którymkolwiek z polskich Mordorów przedstawia ją jednakże wyłącznie jako drogę przez mękę, skazanie z przymusem codziennego dojazdu. Niemalże obowiązującym tonem jest narzekanie na monotonię, skostnienie struktur czy deficyt szacunku. Tymczasem ogromne biura przedstawiają szereg możliwości, które można wykorzystać do własnych celów, jednocześnie rzetelnie wykonując swoje obowiązki. Te, które wymieniłem powyżej, to tylko kilka z wielu.