Praca w korpo bywa jak ćpanie – raz wdepniesz, a później to już trudno się wydostać. No ale ćpanie ćpaniu nie równe. Raczej tylko idiota ustawiłby w jednym rzędzie jaranie trawki i walenie hery, nie mówiąc już o mocniejszych specyfikach

Jednak zdarzają się takie przypadki, gdy stary, doświadczony narkoman bierze działkę haszu, a po pierwszym zaciągnięciu okazuje się, że to nie hasz, a – dajmy na to – podrasowane psie ekskrementy. No i cóż czynić? – myśli sobie ów stary ćpun. A że jest tym starym ćpunem i wydał dużą kasę na niniejsze gówno, które gównem niewątpliwie jest, niemniej jednak podrasowanym, to bierze kolejnego bucha i kolejnego, i kolejnego, i tak aż do momentu, gdy poczuje to „podrasowanie”, które daje mu lekki haj, odbierając przy tym smak życia. I o tym też dziś będzie: o rzeczonym podrasowanym gównie, czyli (nie) najlepszym kołczingu w (nie)najlepszych korporacjach.

Mariusz (wrażliwy intelektualista-introwertyk) tuż po studiach dostał się do korpopracy – pracy marzeń, bądźmy szczerzy, bo i hardkorowy social, 3 koła do kieszeni, opieka w prywatnej przychodni, miejsce parkingowe, służbowy komp i ajfon, a w pierwszym miesiącu praktycznie połowa godzin w pracy, połowa na szkoleniach, więc bajka. Poniekąd… Gdyż prócz szkoleń merytorycznych (bazy danych, asortyment, strategie, procedury itd.) trafił mu się też kołczing. I to kołczing nielichy, bo co drugie szkolenie to kołczing, a ponadto w umowie o pracę jak byk stało, że „kołczing przez cały okres zatrudnienia”, zatem: 1/4 czasu pracy pierwszego miesiąca = kołczing; 1/10 czasu pracy pozostałych miesięcy = kołczing. I spoko! – myślał wówczas Mariusz, lecz myślenie jego podczas pierwszego miesiąca kołczingu uległo dość konkretnej metamorfozie.

Już podczas pierwszego spotkania zrobiło się dziwnie. A wyglądało to tak: sala konferencyjna (taka na 40 osób), zasłonięte żaluzje (a dzień mocno słoneczny), obraz z rzutnika na całą ścianę (ubogi power point, rzecz jasna), ryza białego papieru na stole (a stół na 8 metrów długi), kosz markerów (wszystkie kolory tęczy), czterech słuchaczy (razem z Mariuszem) i kołcz (Andrzej – dla znajomych i uczniów: „Endriu”, lat 25, czyli tyle ile Mariusz, błyszczący garnitur i uśmiech). No i tak: „Witam WAS bardzo serdecznie. Witam CIEBIE, Moniko. Witam CIEBIE, Mariuszu. Witam CIEBIE, Piotrze. Witam CIEBIE, Karolu. Na początek się WAM przedstawię. Jestem Andrzej Iksiński [ochrona danych osobowych – wszystkie imiona i nazwy własne zostały zmienione], lecz WY mówcie mi Endriu. I TY, Moniko. I TY, Mariuszu. I TY, Piotrze. I TY, Karolu. Na dzisiejszym spotkaniu JA pokażę WAM, jak TY, Moniko. I TY, Mariuszu. I TY…” – prawił Endriu, prawił tak przez całą godzinę, opisując, czym „TA” czwórka będzie się zajmowała. Każdemu – naturalnie – prawił z osobna. Już dzięki owemu niezwykle b e z p o ś r e d n i e m u stylowi komunikacji kołcza Andrzeja, Mariusz zamawiając poranną kawę w swojej ulubionej kawiarni, zwracał się do znajomej kelnerki: „Mógłbym poprosić CIEBIE o dużą americanę. A płacił będę TOBIE kartą”. Z kolei do narzeczonej: „Czy to JA mógłbym zrobić dziś TOBIE obiad, a TY dzisiejszego wieczora zrobisz MI kolację?”.

Jednak uszczerbek na werbalnej sferze komunikacji międzyludzkiej był zdecydowanie najmniej dotkliwy spośród wszystkich, które Mariusz poniósł wskutek kołczingu prowadzonego przez Andrzeja a.k.a. Endriu. Bo jak pisze – inny z imienia zamerykanizowany spec – Kołcz Majk (w książce Guru kultu..ry): „Ludzie, tak jak ptaki, latają z miejsca na miejsce, a tym, co po sobie zostawiają, są fioletowo-białe ślady. Jak gołębie (…)”. Niestety, ślad pozostawiony na osobie Mariusza, przedarł się aż tak głęboko w jego osobowość, że nasz korpoludź odczuł go nawet wewnątrz własnej duszy. I wydarzyło się to jeszcze podczas pierwszego dnia kołczingu, gdy to Endriu po godzinie skrajnie inwazyjnego przedstawiania planu zajęć, rozdał uczestnikom kartki i kazał przelać na papier swe życiowe cele. Cała czwórka napisała coś w stylu: „chcę być szczęśliwym człowiekiem”. Endriu – zdecydowanie – nie był zdziwiony i przez następne trzy godziny tresował ich metodą „na osiołka”, jak sukces firmy przełożyć na swój sukces i jak definiować sukces, szczęście, synergię itd. Więc od tej chwili Mariusz sam nie wiedział, czy tak naprawdę chce być szczęśliwy, czy jednak nie, a przez kolejny miesiąc jego wątpliwości tylko rosły.

Endriu stosował sumiennie kołczing motywacyjny, kołczing kariery, kołczing xyz, mówił dużo o PR, HRM, NLP, PSL, ZSRR – jak to się zdawało Mariuszowi, bo i tak dokładnie nie wiedział, o co chodzi z tymi skrótami. Endriu rozdawał jednak kolejne białe karteczki i kazał rozpisywać swoje ulubione zajęcia, zainteresowania, potrawy, osoby itd. Oczywiście okazywało się, że jego ulubionym zajęciem powinna być praca, największym zainteresowaniem – praca, ulubioną potrawą – kanapka w biurze od Pani Buły, a najlepszymi kumplami – ziomki z korpo, a przede wszystkim obecny PieM (zaraz po Endriu). Dowiedział się też, że „przeszkody i wyzwania nie stoją na TWOJEJ drodze, one są TWOJĄ drogą”; „w roku masz tylko dwa dni, kiedy TY nic nie możesz zrobić: wczoraj i jutro, poza nimi możesz robić wszystko”; „wszystko jest możliwe, a jeśli TY myślisz, że nie jest możliwe, to TY udowodnij, że to jest możliwe” i inne tego typu złote myśli, które doprowadzały korpoludzia do intelektualnego rozstroju.
Niedawno minął rok od pierwszego dnia kołczingu z kołczem Andrzejem. I dziś u Mariusza wszystko jest w porządku. Dziś Mariusz może wszystko. Chodzi dwa razy w tygodniu na terapię grupową do prywatnego psychoterapeuty, pracuje w firmie ochroniarskiej i uczy się normalnie zwracać do „CIEBIE”, choć wie, że przyjdzie „MU” to trudno.

Lecz nie każdy (nie)najlepszy kołczing musi być aż tak tragiczny w skutkach. Może to zobrazować choćby przykład Marty (30-letniej, doświadczonej korporowiczki), której korpo pewnego dnia doszło do wniosku, że wprowadzi rozwiązania kołczingowe, które świadczy pewna innowacyjna firma ze stolicy. I wszystko byłoby ok, gdyby nie tryb tych innowacyjnych kołczingowych podchodów. Bo ewidentnie podchodami trzeba ten proceder nazwać. Kołczing odbywał się z partyzanta. W totalnej tajemnicy. Żaden z korpoludziów nie wiedział o tym, że ktoś inny z timu jest kołczowany, natomiast gdy sam był kołczowany, to musiał zachowywać konspiracyjne milczenie. No i tak sobie ten tim Marty siedział w ichniejszym ołpenspejsie niczym brojlery w kurniku czekające na wywózkę do rzeźni.

A czego się dowiedzieli na tych szkoleniach? A że indywidualne zaangażowanie dla lepszej pracy w grupie, choć indywidualizm nie jest drogą do totalnego sukcesu; że do każdej sytuacji trzeba dobrać odpowiedni sposób motywacji, a każda motywacja jest zawsze dobra i inne tego typu paradoksy, z których nic nie wynika. Jak się później okazało każdy pracownik, który przeszedł tajny kołczing, otrzymywał dokładnie te same lekcje. I wszystko byłoby super, gdyby nie to, że pracownicy przychodzili do pracy rano, nie wiedząc, czy tego dnia będą mogli spokojnie pracować nad projektem, czy zostaną ściągnięci do tajnego pokoju na tajny kołczing. Zresztą te indywidualne zajęcia były prowadzone przez dwóch kołczów na zmianę. Pierwszy był wielkim fanem Mateusza Grzesiaka i co rusz powtarzał cytaty z jego książek („jesteś zawsze czymś więcej niż sądzisz na swój temat!”). Drugi natomiast fascynował się twórczością Paulo Coelho tak bardzo, że ciągle rzucał jego cytaty, lecz może pozostańmy bez przykładów. Po trzech miesiącach tim Marty działał w takim stresie, że prawie wszystkie wskaźniki efektywności poszły w dół. Dzięki temu korpo zmieniło firmę kołczingową na bardziej tradycyjną i wszyscy odetchnęli. Oczywiście nie wszystkie (nie)najlepsze kołczingi dla korporacji są takie złe, a powyższe przykłady to jedynie najbardziej kuriozalne fakty z życia naszych sióstr i braci w korporacyjnej egzystencji. Więc WY nie zrażajcie się do kołczingu i motywujcie się odważne dla WASZEJ Korpomatki.

Derek Barłowski