Nie miałem źle, nie byłem sfrustrowany, ale popracowałem trzy lata w korporacyjnych strukturach, widziałem maile wysyłane o 23.00 do pracowników i pomyślałem: „Kurczę, nie chcę tak żyć, nie chcę być zakładnikiem takiego systemu”. Wiem, wyszedł ze mnie typowy milenials, ale przecież nim jestem – mówi Jakub Jóźwiak, współtwórca Como Design.

Faktycznie, to typowe dla ludzi z pokolenia Y, trzy lata pracy i już kryzys wartości, i dogłębne poczucie bycia trybikiem w machinie…

Jakub Jóźwiak: Czas jest naszym najcenniejszym dobrem i mamy go w ograniczonej ilości, dlatego nie warto go tracić na rzeczy, które nas nie rozwijają, nie satysfakcjonują, nie pozwalają w pełni wykorzystać naszego potencjału. Moim zdaniem, warto walczyć o lepsze życie, bo mamy jedno.

Ale przecież ani w jednej organizacji, gdzie przepracowałeś rok, ani w drugiej, gdzie byłeś kolejne dwa lata, tak źle chyba wcale ci nie było?

Owszem nie było. Po studiach, podobnie jak inni koledzy z mojego rocznika, wręcz marzyłem o znalezieniu pracy w dużej organizacji. Kojarzyła nam się przede wszystkim z możliwościami: rozwoju, dobrych zarobków, perspektywy awansu.

I nie dostałeś tego?
W pewnym sensie dostałem. Ale…

Może po prostu to nie była „ta” korporacja?
Skończyłem AWF, a później jeszcze ekonomię po angielsku; dużo jeździłem po Europie, bo byłem pilotem wycieczek, przez jakiś czas mieszkałem i pracowałem na emigracji, nie było więc tak, że pracę w bankach podjąłem z jakimiś wyidealizowanymi, nierealnymi oczekiwaniami. W pierwszej firmie zajmowałem się dużymi pieniędzmi, ale jednak pieniędzmi w obszarze sektora publicznego. W tym dziale bankowości wszystko musi być „po bożemu”, więc własną inwencją raczej popisać się nie mogłem, dlatego zacząłem dość szybko rozglądać się za inną pracą. Ale u kolejnego pracodawcy, gdzie szybko zacząłem walczyć na froncie, pracując w obszarze sprzedaży z klientem strategicznym powinienem był już czuć pełną satysfakcję.

Tymczasem?
Tymczasem im dalej w las, tym czułem większy niedosyt i poczucie bezsensu. Patrzyłem na maile, wysyłane do pracowników o 23.00 i czułem, że nie chcę tak skończyć, nie chcę być zakładnikiem etatu. Miałem nieodparte uczucie, że w korporacji niezależnie od tego, jak szybko biegnę, i tak zawsze jest za wolno. Takie przekonanie nie uskrzydla, dlatego w listopadzie ubiegłego roku podjąłem decyzję, że muszę coś zmienić. Myślałem o emigracji na Hawaje, bo z racji, że posiadam zieloną kartę, do USA mam otwartą drogę, ale w tym czasie zdarzyły się dwie rzeczy, które zatrzymały mnie w Polsce. Po pierwsze, poznałem cudowną dziewczynę, która teraz jest moją narzeczoną, a po drugie, zadzwonił do mnie człowiek, który rekrutował mnie do pracy w korpo, można powiedzieć architekt mojej kariery, tyle że jakiś czas potem odszedł z banku, by razem z funduszem inwestycyjnym budować własną firmę.

Zaproponował ci pracę w jego biznesie?
Nie do końca. Ale zaproponował mi układ, który trafił dokładnie w moje ówczesne potrzeby. A ponieważ jestem lojalny bardziej w stosunku do ludzi niż instytucji, nie zastanawiałem się długo nad odejściem z korpo, mimo że w zasadzie oznaczało to postawienie wszystkiego na jedną kartę – rezygnację ze stałej pensji, na koszt w zasadzie niewiadomej przyszłości.

Jaką propozycję dostałeś?
Wiedziałem, że Paweł jest wielkim miłośnikiem jednośladów. Powiedział mi, że na samodzielne prowadzenie biznesu z nimi związanego nie ma czasu, ale ma pomysł, który uważa, że warto zrealizować. Dużej wiedzy na ten temat wtedy nie miałem, za to on wiedział, że jestem kreatywny, nie przywiązuję się do ram, potrafię działać nieszablonowo i umiem zjednywać sobie ludzi. Zaproponował mi więc, bym zrealizował jego pomysł, on natomiast wyłoży fundusze na start. I tak zostaliśmy wspólnikami.

Ten pomysł to?
W założeniu chodziło o to, żeby zachęcić osoby, zwłaszcza pracowników korporacji, którzy każdego dnia walczą o miejsce parkingowe w warszawskim Mordorze, tracąc mnóstwo czasu w korkach i dokładając sobie tym samym stresu oraz frustracji, do tego, aby przesiedli się na jednoślady. Mojemu wspólnikowi zależało głównie na zainteresowaniu ludzi skuterami, ale jak później wczytałem się w różne naukowe publikacje, okazało się, że dojeżdżanie do pracy, na niewielkich dystansach jakimkolwiek jednośladem jest jak najbardziej wskazane dla zdrowia. Jeśli wsiadasz rano na rower, skuter czy motor, musisz skupić się na drodze, wysilić uważność, wyostrzyć różne zmysły. Taka „walka o życie” jeszcze przed pracą, pobudza dopaminowe struktury w mózgu i działa o niebo lepiej niż poranna kawa czy energetyk. Po takiej jeździe wchodzisz do biura naładowany zastrzykiem endorfin, a twoja motywacja do pracy wystrzeliwuje poza wykres.

Rozumiem, że wspólnik szybko zaraził cię jednośladowym bakcylem?
Nawet zrobiłem kurs na prawo jazdy kat. A, choć na skuterach do 125cm3 można jeździć posiadając kat. B, zaś na tych do 50cm3, wystarczy być osobą urodzoną przed 1995 rokiem.

Co poszło w ślad za waszym pomysłem?
Powstała manufaktura Como Design, która oferuje klientom odnowione i spersonalizowane skutery po atrakcyjnych cenach. Głównie Vespy. Kupujemy używane modele, rozbieramy je na części, wymieniamy podzespoły i nadajemy im nowy, zewnętrzny image, według naszego projektu lub konkretnie pod indywidualne potrzeby klienta. Możliwości personalizacji jest sporo. Zmienić możemy kolor karoserii, opon, felg, obszyć i wyhaftować kanapę, tudzież inne dodatki. Do każdego skutera oferujemy również specjalny, ocieplany, wodoodporny motokoc w 6 różnych kolorach, dzięki któremu można wydłużyć czas użytkowania jednośladu w trakcie roku do 9 miesięcy – od marca do listopada.

Jak szybko i za ile można takim skuterem dostać się do pracy?
Skutery o pojemności 125cm3 osiągają nawet do 100 km/h jeśli wiozą jedną osobę o wadze do 100 kg. Dodatkowo warto dodać, że na 100 km zużywają od 3 do 4 litrów paliwa, więc są znacznie bardziej ekonomicznie niż jakiekolwiek auto. Roczne OC dla takiego jednośladu waha się od 90 do 120 zł. Dodatkowo, przy odrobinie wprawy nie stoimy w korkach, a problem z brakiem miejsc parkingowych praktycznie znika. No i skutery oraz motocykle mają prawo korzystać w mieście z buspasów.

Ruszyliście z Como Design w marcu. Jak się kręci wasz biznes?
Jesteśmy dopiero na początku drogi i wiele jeszcze do zrobienia przed nami. Sprzedaliśmy na razie kilkanaście spersonalizowanych przez nas pojazdów. Rozważamy poszerzenie oferty o skutery elektryczne. Chcielibyśmy docierać do jak najszerszej grupy odbiorców, skupiając się zwłaszcza na rozwiązaniach dla biznesu.

Bycie na swoim, bardziej ci się podoba niż praca w korpo?
Na razie tak, przede wszystkim dlatego, że zmienia mój sposób myślenia o tym, skąd się biorą pieniądze. Pokazuje, że czasem można w coś wejść bez wizji zysku w początkowej fazie, a mimo to działać i osiągać to, czego nigdy się nie zyska pracując najemnie. To satysfakcja z tworzenia czegoś samodzielnie, od podstaw. To oczywiście również niepewność jutra, ryzyko, walka z samym sobą, ale i radość nieograniczonej przez nikogo kreacji oraz codzienny rozwój.

Zatem nie żałujesz wypadnięcia z machiny wielkich biznesowych graczy?
Wielu z dzisiejszych „wielkich”, zaczynało od budowania swojego imperium w garażu. Żałować nie żałuję. Z wdzięcznością przyjąłem to, co zaproponował mi wspólnik. Niemniej nie zapieram się i nie mówię, że nigdy do korpo nie wrócę, choć na razie takich planów nie mam. Nawet jednak gdyby tak się stało, nadal chciałbym kontynuować przygodę z Como Design, bo razem ze wspólnikiem wierzymy, że rynek jednośladów, podobnie jak rynek elektromobilności ma ogromny potencjał. A temu, co chcemy oferować ludziom, mimo iż to biznes nastawiony na komercję, przyświeca zacny cel.

 Katarzyna Nowak