Ponoć pierwszy naleśnik zawsze musi być zepsuty, pierwsze śliwki – robaczywki, a pierwsze koty – za płoty…

Zatem idąc tym tropem, pierwszy dzień w biurze możemy spokojnie potraktować z przymrużeniem oka. Niestety, bywają przypadki, że nasz korpodebiut wywołuje takie rozwarcie powiek u przełożonych, że mrugnąć nie sposób. Dziś więc oddajmy się wspomnieniom i przypomnijmy sobie, jak to było pierwszym razem.

Veni, Vidi, Deus Korpo Vicit

Ktoś tu jeszcze pamięta te czasy, gdy wielkie międzynarodowe korporacje budowały swoje pierwsze siedziby na ziemiach polskich? Zapewne nie wszyscy. Wszak okres ten dla Warszawy przypada na ostatnią dekadę XX wieku, a dla reszty miast wojewódzkich – raczej na pierwsze lata trzeciego milenium. I właśnie wtedy, jedenaście lat temu, do funkcjonującej od zaledwie kilku miesięcy biurowej filii znanej marki trafił Paweł.
– Przed rozpoczęciem pracy w korpo przeżyłem, powiedzmy, półtora roku w biedzie – przyznaje Paweł. – Skończyłem popularny w tamtym czasie kierunek „marketing i zarządzanie” na krakowskiej uczelni i jak większość znajomych z roku, nie znalazłem pracy w zawodzie. Krajowe bezrobocie wynosiło wówczas jakieś 15 proc. więc ponad dwa razy więcej niż obecnie i naprawdę było trudno o robotę za normalne pieniądze. Po kilkunastu miesiącach na maminym garnuszku zatrudnili mnie w nowym, krakowskim biurze zachodniej korporacji. Najpierw odbyłem jedno szkolenie i w marcu 2007 roku mogłem rozpocząć pracę w niebieskim kołnierzyku, tak jak w amerykańskich filmach! – śmieje się trzydziestosiedmiolatek.

Choć wielu z nas od zawsze traktowało korporację jako „normalne miejsce pracy”, to jeszcze dziesięć lat temu duża część naszego społeczeństwa postrzegała korposferę niemal na równi ze światkiem przestępczym. W badaniach CBOS z 2006 roku prawie 70 proc. Polaków zdeklarowało swoją nieufność wobec międzynarodowych korporacji, większą niechęć przejawiali w tej kwestii tylko Włosi, Argentyńczycy i Rosjanie. Paweł nie był inny, a do tego postanowił, że nie da się zdominować i od pierwszego dnia będzie „eksponował pewność siebie”.

– Większość ludzi w biurze miało zaledwie kilkumiesięczny staż. Na wyższych stanowiskach pracowało też kilku gości z dłuższym doświadczeniem zebranym w stolicy i za granicą. Warunki mieliśmy, uogólniając, standardowe i mimo że budynek pachniał świeżością, to wyposażenie nie robiło na mnie wrażenia, niczego nie urywało! – mówi z uśmiechem. – Na pierwszy dzień w robocie ubrałem elegancki garnitur, elegancką koszulę, kupiony specjalnie na tę okazję wielki zegarek, wygodne, nowoczesne półbuty, czarne okulary i, dokładnie pamiętam, skarpetki z symbolami „$”, tak jak w amerykańskich filmach robią ci wszyscy korpotwardziele. Gdy wszedłem do biura – idealnie punktualny i pewny siebie – błyskawicznie przejęła mnie kobieta od CP i zaczęła oprowadzać po biurze, omawiając przy tym specyfikę naszej pracy. Nawijała jak najęta, i to jeszcze w gęstym korpojęzyku. Dziś albo bym nie zwrócił uwagi, albo bym się z tego śmiał, ale wtedy tak mi tymi zwrotami zaimponowała! Te wszystkie kejsy, kłesty, taski, targety, asajnmenty i non stop powtarzany KejPia’I i KejPia’I. Nie zrozumiałem połowy z jej wywodu, ale nie mogłem się przecież przyznać. Bo kto by się przyznał? Chodziłem za nią z pokerfejsem, udając, że nic tu nie robi na mnie wrażenia. Pokazywała mi, gdzie jest ksero, gdzie aneksy, gdzie iść z problemem, gdzie na miting, gdzie siedzą ludzie z góry, gdzie dżieM, gdzie PieMki itd. Później zaprowadziła mnie do mojej bezpośredniej przełożonej w serwisie. A tam, by pokazać szefowej pewność siebie, pierwszy wyciągnąłem do rękę i wypaliłem: „Witam, pani kierownik!”. Kobieta, praktycznie w moim wieku, wyglądała na zaskoczoną i odpowiedziała: „Cześć”, i dopiero po dłuższej pauzie przeszła do kwestii merytorycznych. Oczywiście deklarowałem, że wszystko sam ogarnę. Skończyliśmy jakiś kwadrans przed moim wejściem do spejsa, więc wybrałem się na papierosa przed gmach, gdzie paliło już kilku moich nowych kolegów z biura, tych z krótkim stażem. Oczywiście zagadałem ich, naśladując korpojęzyk kobiety od CP. Natomiast oni próbowali odpowiadać w ten sam sposób. I tak się pomęczyliśmy przez dziesięć minut. Później zasiadłem do mojego miejsca pracy, juor HaeRowego adwajzora. I się zaczęło…

– Okazało się, że nie nadążam z rozwiązywaniem kejsów i co pół godziny musiałem się zwracać do przełożonej – mówi Paweł. – Granie gangstera i sprawianie wrażenia pewności siebie nie dawało mi się skupić na obowiązkach i w konsekwencji trzeba było mnie prowadzić jak dziecko. Ustanowiłem nowy failrekord wszech czasów i gdy wybił mój EOD, to wręcz wybiegłem z budynku. Następnego dnia już nikogo nie grałem, przyszedłem do biura jak do normalnej pracy. Nie trzeba chyba dodawać, że mój debiut stał się głównym obiektem timowych drwin przez najbliższe kilka miesięcy, po których sam się zwolniłem. W kolejnych biurach początki były już lepsze – podsumowuje Paweł.

Pułapki na prymusa korpogeneracji

Nie jest dobrze zaczynać pracę z takim przytupem jak Paweł, tak samo jak nie jest dobrze rozpoczynać pracę jak Damian. I jeśli ostatnimi czasy serwisowaliście swojego maca w Krakowie, to możliwe, że Damiana znacie. Jednak nie poznalibyście go, a z pewnością nie w takim kontekście, gdyby nie jego pierwsza praca w korpo, którą podjął w kwietniu 2016 roku.

– Pierwszą pracę rozpocząłem niedługo po otrzymaniu dyplomu inżyniera w korporacji słynącej ze wzorowych warunków zatrudnienia i dbania o prawa pracownicze. W dodatku obok położonej w pobliżu mojego instytutu na krakowskim Ruczaju. Poszukiwano wtedy ludzi takich jak ja, więc praktycznie prosto z uczelni powędrowałem na rekrutację. No i poszło mi dość dobrze, dostałem robotę – opowiada ze spokojem Damian.

Jeśli tak jak mnie podczas pierwszych dni w korpo ogarnęła was „korpotachofobia” – warto zapamiętać to specjalistyczne słowo – czyli lęk przed prędkością w przestrzeni biurowej, to witajcie w klubie. Nagle wszystko na teraz, wszystko w skrótach, wszyscy się napędzają, wszyscy się nakręcają, a i tak robota idzie normalnym tempem, niemniej atmosfera owczego pędu musi być. No bo korpo. Jednak Damian to już inne pokolenie: od małego komórka w ręku, rzeczywistość bez Internetu to dla niego abstrakcja, a edukacja bez zajęć pozalekcyjnych i korków z wszelakich możliwych przedmiotów nie jest dla niego realna. Więc życie na ASAP-ie łyknął już od pierwszej chwili.

– Pierwszego dnia przydzielono mi asajnment do ważnego projektu, tak samo jak dwóch innych żółtodziobów, którzy obok mnie przeszli przez rekrutację. PieM powiedział, że mam prospektowy plejsment i jak zbiorę z tego trochę grin pointów, to będzie awans ASAP-em.

Projekt polegał na stworzeniu oprogramowania pod infrastrukturę dla dużego zagranicznego przedsiębiorstwa, natomiast mnie przydzielono „testingi”, które miałem przeprowadzić na moim rileju, bo sobota i niedziela były wolne, a w poniedziałek dedlajn. Więc cały dzień miałem siedzieć przy swoim biurku w rogu ołpenspejsa, wpatrzony w ekran kompa, bo szacowany czas mojego kłesta to 7 godzin. Gdy przełożony zapoznał mnie z timem i projektem, natychmiast wziąłem się do pracy. Sto procent motywacji, dzban kawy i do boju! – opowiada, nadal spokojny, Damian.

W każdej pracy liczy się jednak dystans i zdrowy rozsądek. I choćbyś przerobił dwadzieścia szkoleń, dziesięć poradników zawodowych, wszystkie sezony „The Office” i roczną prenumeratę „Coachingu”, to bez racjonalnego podejścia do korposfery padniesz już na wstępie. Tak jak Damian.

– Od początku szło mi dobrze. Leciałem na takim spidzie, jakbym był w transie. Przerwy robiłem tylko po to, by dolać sobie kawy. Później już w ogóle nie robiłem przerw. Tempo maksymalne, absolutne skupienie, całkowita izolacja od otoczenia. Ostatecznie, pierwszego dnia spędziłem w biurze ponad trzynaście godzin, więc gdy wychodziłem, już dawno nie było nikogo z mojej zmiany. Jednak w poniedziałek czekała mnie dość dziwna rozmowa z PieMem. Okazało się, że pierwszego dnia dostałem, podobnie jak inni nowi, zadania „na próbę” z projektu, który zresztą firma sfinalizowała ponad rok temu. No i z jednej strony było ok, bo przez te kilkanaście godzin zrobiłem kłesta na trzy dni, a z drugiej, kiepsko, bo nie zauważyłem, że gdzieś od czwartej, piątej godziny rileja pod ekranem mojego kompa leżała kartka z napisem „PRIMA APRILIS – to projekt testowy, Damian, good job! Dziś idziesz wcześniej do domu, miłego weekendu!”. Sytuacja okazała się bardzo niezręczna. Wszyscy byli skonfundowani, nawet biurowy coach nie wiedział za bardzo, jak ze mną rozmawiać. A ja sam czułem się jak idiota i to taki idiota, którego głupota może cię rozśmieszyć do łez i którego głupota może cię udupić w sądzie pracy. Zatem PieM nawet nie podniósł na mnie głosu, tylko opieprzał resztę timu za to, że nie zwrócili na mnie uwagi, gdy robiłem szóstą nadgodzinę w piątkowy wieczór – mówi, kręcąc głową. – To była świetna praca, ale po miesiącu odszedłem. Wiem, że trudno to sobie wyobrazić, ale przez ten pierwszy dzień, wszyscy stracili do mnie zaufanie – pointuje Damian.

Jest taki przesąd, żeby nie rozpoczynać pracy w piątek. Jest też taki, żeby nie iść do roboty w sąsiedztwie naszej alma mater. A podążając tym tropem, zawodowy start w dzień prima aprilis również jest sprzeczny ze starymi mądrościami, z którymi mimo wszystko też nie można przesadzać. Zatem wszystkim biurowym debiutantom życzymy odnalezienia własnego „złotego środka”.

#xxxxx