Praca zdalna to standard w większości korporacji utożsamiany często z ideą work-life balance. Ale benefit szybko może zamienić się w niewolnictwo. Wystarczy tylko toksyczny szef.

To, co kiedyś było przywilejem, dziś jest oczekiwanym standardem. Korporacje kuszą możliwością pracy w domu już na etapie rekrutacji. „Nasi specjaliści pracują w domu 4 dni w tygodniu” – tak głosiła reklama firmy na jednym z warszawskich przystanków. Rzeczywiście, praca zdalna to wygodna opcja. Kiedy nie mamy zaplanowanego ważnego spotkania w biurze, a czekamy na kuriera, musimy zrobić pranie czy posiedzieć z dzieckiem – nie musimy iść do biura. Możemy pracować w kapciach i dresie, siadamy wygodnie na kanapie albo przy stole w jadalni, logujemy się i działamy.

Pamiętam, jak dostałem taką możliwość po raz pierwszy. Wtedy jeszcze bardzo się wahałem i nie czułem zbyt pewnie. Obawiałem się, że system nie zadziała, że Internet w domu padnie albo laptop odmówi posłuszeństwa. Raz się zdarzyło –dosłownie dwie godziny przed końcem pracy pędziłem taksówką do biura, żeby dokończyć kilka rzeczy i zdążyć przed dedlajnem. Teraz chętnie pracuję z domu i staram się wybierać na ten moment dni, kiedy wiem, że niewiele będzie się działo, zwłaszcza w środku miesiąca. Dzięki temu, w grudniu będąc „w pracy” gruntownie sprzątnąłem kuchnię i umyłem okna, a wpadające wczesnym popołudniem maile oderwały mnie od sprzątania łazienki. Co jakiś czas jedynie poruszałem myszką, żeby na firmowym komunikatorze utrzymać status „available”. Wszyscy myśleli, że ja tu dzielnie czelendżuję i ostro walczę na rzecz końcoworocznych wyników, tymczasem na moim wysiłku zyskało moje mieszkanie.

Home office to też ratunek w sytuacjach kryzysowych – kiedy zaśpimy, spędzimy poprzedni wieczór w barze albo zatrujemy wegepierożkami, możemy zalogować się i oznajmić, że dzisiaj nie ma nas w biurze, inaczej nie damy rady pracować. Tym samym ratujemy nasz skromny zasób dni urlopu na żądanie i nie ryzykujemy utraty 20 proc. pensji z tytułu pobytu na L4.
Mimo wielu zalet pracy zdalnej, trzeba pamiętać o kilku rzeczach. Wymaga ona samodyscypliny – łatwo popaść w słodkie lenistwo. Jeśli ktoś nie umie się skupić i reaguje na bodźce zewnętrzne, często będzie się odrywać od roboty. W domu zawsze znajdzie się coś, na czym można skupić uwagę – a to zetrzeć blat w kuchni, a to posłuchać kłótni sąsiadów pod oknem, pośmiać się ze straży miejskiej, która właśnie zakłada blokady. Bez czujnego oka timlidera jest więcej czasu na
Facebook i telefony do przyjaciółek. Z drugiej strony, home office to ukłon w stronę pracoholików. Po 10 godzinach spędzonych w biurze można dojechać do domu, zjeść kolację, pocałować żonę i usiąść jeszcze do komputera, niby na chwilę, żeby tylko coś dokończyć – i siedzieć tak do północy.
Niestety, przechodząc pod skrzydła kolejnych menedżerów zauważyłem, że home office w oczach niektórych szefów oznacza stałą dyspozycyjność i gotowość do wykonywania zadań, również poza standardowymi godzinami pracy. Zwykle jeśli pracujemy w godzinach 8-16, to zdalnie działamy również w tym samym czasie. Toksyczny szef będzie oczekiwał, że skoro mamy dostęp do zasobów firmowych z komputera prywatnego, to możemy w piątkowy wieczór między jednym drinkiem a drugim na chwilę się zalogować i coś sprawdzić. Taryfy ulgowej nie ma. Spotkałem się już z absurdalnymi sytuacjami telefonu od menedżerki o 21.30, czy mogę coś poprawić, „bo jej się właśnie przypomniało”. To kobieta, która nie ma chyba prywatnego życia – w korpo codziennie do 20, wraca do domu i jeszcze się loguje. Bywa i tak, że wysyła maile w nocy z niedzieli na poniedziałek. I chyba oczekuje, że pracownicy będą działać według tego samego schematu. Wychodząc z pracy po skończonej zmianie mogą usłyszeć czasem: „a nie mógłbyś się zalogować z domu i jeszcze raz to wysłać?”. I co z tego, że ja to zrobię o 22 – skoro dzisiaj i tak w Londynie tego już nikt nie odczyta. Równie dobrze mogę zrobić to rano w pierwszej kolejności, zanim Wielka Brytania przyjdzie do pracy. „Przecież masz dostęp zdalnie” – tak, ale mam też swoje życie prywatne i plany na wieczór. Babka chyba w ogóle nie lubiła, kiedy ktoś pracował zdalnie w standardowych godzinach. Od razu była wiadomość na czacie – a nie dasz jednak rady przyjechać dzisiaj? A może chociaż na pół dnia? Bo ona akurat dzisiaj chciała porozmawiać o tym i owym. Dobrze, to się zdzwońmy. Nie, bo ona wolałaby osobiście. I w takich sytuacjach człowiek żałuje, że w ogóle ktoś wymyślił coś takiego jak home office. Muszę też wspomnieć, że niektórzy oczekują, że odbierze się telefon i zaloguje na chwilę również na L4 czy urlopie – i to są patologie, z którymi trzeba walczyć. A niestety, praca zdalna powoduje, że rosną one w siłę.

Muszę też wspomnieć o kilku absurdach związanych z samą dostępnością do zdalnych systemów. Bo w niektórych firmach to jest wciąż nie standard, a nagroda – np. za dobre wyniki, wykazanie inicjatywy czy podlizanie się szefowi. Logowanie z domu wygląda w większości firm, jak na konto internetowe w banku – wystarczy login i hasło, czasem token – i można śmigać. Ale pracowałem w firmie, gdzie w domu można pracować wyłącznie z firmowych laptopów. Z tym, że nie dostawało się ich na stałe – musiały być zdeponowane w firmie, a pracownik jeśli chciał popracować w domu, to miał obowiązek przyjechać po nie rano i wtedy ewentualnie wrócić i się zalogować. Kosmiczna bzdura. Brało się z reguły laptop w poniedziałek i trzymało do piątku – ale przed weekendem trzeba było odwieźć go do firmy, bo a nuż w kolejny poniedziałek z rana ktoś inny się po niego zgłosi.

Zazwyczaj mało kto chciał pracować z domu, skoro wymagało to tyle wysiłku. Inna sprawa to fakt, że zamiar pracy na home office trzeba było zgłosić z jak największym wyprzedzeniem – co to za luksus w sytuacjach kryzysowych? Coraz bardziej powszechną bzdurą jest też to, że skoro pracownicy mają zdalny dostęp, to trzeba ograniczyć liczbę biurek w korpo. Jakaś nie do końca mądra głowa wysnuła bowiem teorię, że przeciętnie w pracy brakuje około 10 proc. kadry – z tytułu L4, planowanych urlopów i właśnie pracy zdalnej. Zatem na 1000 pracowników w biurze zapewnia się 900 miejsc. Nikt nie bierze pod uwagę, że są krytyczne dni w miesiącu, kiedy każdy stara się przyjść do biura – bo spotkania, rozliczenia, zamknięcia kwartału i wygodniej pracuje się, mając do dyspozycji np. dwa, a nawet trzy monitory. I wtedy obowiązuje wyścig – kto pierwszy przy biurku. Nie ma miejsca? To przecież możesz zalogować się w domu. A że na niewielkim laptopie ciężko porównywać dane z trzech Exceli, to twój problem. Business as usual, masz się wyrobić do dedlajnu i tyle.

Kiedy ktoś na rekrutacji kusi was opcją pracy zdalnej, dobrze się zastanówcie. Czy obiecywany elastyczny czas pracy i home office idą ze sobą w parze? Bo może być tak, że praca dopadnie was w każdym możliwym momencie.

#emes