W wytartej dresowej bluzie, rozciągniętych legginsach i niemodnych kapciach. Z niedawno wyrośniętym oseskiem na jednym ręku, wrzucając drugą ręką paluszki rybne do piekarnika na ekspresową kolację. W głowie – marzenia o kilkudniowym SPA w luksusowym kurorcie na wyspie tylko dla bezdzietnych dorosłych… I bezlitosny powrót do rzeczywistości.
Kobieta z korporacji zachodzi w ciążę, rodzi dziecko, idzie na urlop macierzyński, potem rodzicielski. Taka kolejność niezmienna i natura rzeczy. Jeszcze będąc w ciąży, nie daje już rady harować, ginekolog straszy komplikacjami, więc musi wziąć zwolnienie do końca. Potem urlop macierzyński, potem rodzicielski, a w końcu okazuje się, że trzeba wziąć jeszcze urlop niezrealizowany z prawie dwóch lat. I tak z roku robi się 14-15 miesięcy.
Niektórzy życzliwi zazdroszczą tak długiego płatnego odpoczynku. To jednak nie do końca tak, czasem przy dziecku też trzeba się napracować, a przy dwójce małych – jeszcze bardziej. I chciałaby taka matka wrócić już do tej pracy, a nie może, bo musi ten urlop wziąć, a potem kolejny. Choć nie musi, to bierze, bo dzieciaki właśnie zaczynają maraton jesiennych przeziębień. Wtedy to już niezła harówka jest, a urlopem bywa wizyta w aptece, bez dzieciaków sprzedanych babci…
Problem zaczyna się średnio po dwóch, trzech miesiącach od powrotu do pracy. Męczące dojazdy i nieustannie niedający pospać ząbkujący osesek potrafią nieźle dać w kość. Czytaliście artykuł w gazecie Korpo Voice o korpozombie? Choć nie dotyczył on świeżo upieczonych korpomatek, to śmiem oznajmić, że to właśnie one dość często miewają poczucie, iż niedługo przeistoczą się w tę straszną istotę. No bo jeśli kolejny raz rano masz poczucie, że nie zwlekasz się z łóżka, tylko z-martwych-wstajesz?
A miało być tak pięknie. Wyczekane macierzyństwo i szczęśliwa mama, z radością celebrująca powrót do swojego korpo.
Przyznaję, tak do 5. miesiąca życia młodej, kiedy dopiero zaczynała trenować obroty, miewałam myśli nawet o założeniu własnego biznesu. Było to całkiem przyjemne i trwało niespełna miesiąc, do momentu kiedy dziecię nie ruszyło z kopyta. Wówczas skończyła się laba, a ja wzbogaciłam się o drugą parę oczu z tyłu głowy. Potem przeziębienie za przeziębieniem, które młody w ekspresowym tempie przekazywał siostrze wracając w stanie podgorączkowym z przedszkola. Człowiek naprawdę chciałby wyrwać się, zrelaksować w ciepłym stabilnym klimacie, bez polskich wichrów i burz, które w mgnieniu oka zamieniają dzieci w „monster gluta”.
Ale zaraz, chwilkę, stop! Nie mam co narzekać, przecież wkrótce obowiązkowo wyrwę się z roboty na maj-uff-kę. Z luksusowego kurortu i wyspy bez dzieciaków raczej nici, ale łono natury też bywa fajne. Będziemy jeździć rowerami na piknik na łąkę do pobliskiego lasku. Żeby tylko maluchy zdrowe były. Trzymajcie kciuki.
Paula Grzesiewicz
#exKORPOMATKA