Czy wolność od korpo rzeczywiście uwalnia? Czy lata przepracowane na stanowiskach zarządczych w wielkich przedsiębiorstwach, gwarantują sukces
we własnym biznesie? Pytamy o to Przemysława Żebrowskiego, byłego
prezesa K2 Internet, a obecnie właściciela „Antymaterii” – sklepu z autorskimi
rowerami.

Porzucił Pan korporację, którą właściwie Pan stworzył i poświęcił dla niej 13 lat życia. Dlaczego?
Doszło do sytuacji, w której moja wizja rozwoju firmy różniła się od wizji trzech pozostałych członków zarządu. W związku z tym uznałem, że powinienem się usunąć i zostawić im pole do działania, tak jak oni to widzą. Zastanawiałem się później czy fakt, że firmę opuszcza jeden z jej współzałożycieli nie świadczy o porażce. Stworzyłem miejsce, w którym sam nie chciałem już być. I być może jest w tym jakaś prawda, ale z drugiej strony, myślę, że byłem już po prostu zmęczony, potrzebowałem zmiany. Praktycznie całe swoje zawodowe życie spędziłem w korporacjach. Miałem to szczęście, że karierę zawodową zaczynałem w czasach szybkich awansów i wielkich możliwości. Każdy kto znał język obcy, był po studiach, mógł wtedy łatwo się wybić. Ja jeszcze jako student trafiłem do Ministerstwa Finansów do ekipy Leszka Balcerowicza, a w wieku 26 lat pracowałem już na stanowisku dyrektorskim.

Nie uderzyło to Panu do głowy?
Kiedy pracowałem w Ministerstwie Finansów w gabinecie jednego z wiceministrów, kilka razy zdarzyło mi się jechać rządową limuzyną. Generalnie byłem tam wtedy chłopcem od noszenia teczek, ale czasem te teczki trzeba było komuś zawieźć i wtedy właśnie zdarzały się te okazje. Pamiętam jak jadąc tak któregoś razu, pomyślałem, jak łatwo by było ulec temu poczuciu władzy i blichtru. Pewnie, że jak ma się 26 lat, ląduje na lotnisku w Londynie i podjeżdża po ciebie luksusowa, czarna limuzyna, to ego się tym karmi. Ale z czasem to wszystko powszednieje. A jak już jest się w tym wieku, co ja, czyli przed pięćdziesiątką, to trudno udawać, że szczytem szczęścia i spełnienia marzeń jest spędzenie wieczoru na służbowej kolacji.

W jednym z wywiadów mówił Pan, że odchodząc z korpo nie miał Pan pomysłu ani na siebie, ani na własny biznes?
Nie miałem. Dlatego na ponad rok postanowiłem odpuścić sobie pracę i poświęcić ten czas sobie. Zacząłem się uczyć kolejnego języka, poszedłem na kolejne studia, pisałem wiersze, podróżowałem. Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem się interesować rozwojem i funkcjonowaniem dużych miast na świecie. Ciekawiły mnie zwłaszcza różnice w przemieszczaniu się w nich ludzi. Zastanawiałem się, dlaczego w Holandii czy w Sztokholmie, gdzie w ciągu roku jest znacznie więcej dni deszczowych niż w Polsce, ludzie cały czas korzystają z rowerów, my zaś wolimy stać w korkach, wożąc się samochodami. Zbiegło się to z propozycją mojego kolegi, by wspólnie poprowadzić firmę konstruującą rowery miejskie. Ponieważ miałem potrzebę robienia czegoś wartościowego, a jednocześnie namacalnego, czegoś co byłoby diametralnie różne od pracy, którą do tej pory wykonywałem, uznałem to za dobry pomysł.

Powrót do pracy rzemieślniczej, dającej realny produkt…
Realny i użyteczny. Bo ja w rowerach dostrzegłem szansę na uczynienie życia ludzi zdrowszym i bardziej proekologicznym. Rower dobrze działa nie tylko na ciało, ale i na głowę. Jesteśmy ssakami, zeszliśmy z drzew, naszą naturą jest ruch. Żeby zdrowo funkcjonować musimy się zmęczyć fizycznie. Codzienna jazda na rowerze może istotnie, pozytywnie wpłynąć na nasze funkcjonowanie. I dodatkowo przyczyniać się do lepszego stanu środowiska.

Naprawdę Pan wierzy, że Polacy masowo wsiądą na rowery i w garniturach będą na nich dojeżdżać do pracy, niezależnie czy deszcz, czy skwar?
Skoro jest to możliwe w innych krajach, dlaczego ma być niemożliwe u nas? Moja żona jest prawniczką w międzynarodowej kancelarii. Jej szefowa, partner tejże kancelarii w Amsterdamie codziennie dojeżdża do biura na rowerze.

U nas jak się jest w zarządzie dużej firmy, to dla wizerunku i podkreślenia statusu trzeba się wozić limuzyną.
I to jest iluzja, jaką się karmimy. Podobnie jest z wieloma innymi rzeczami. Łykamy z palca wyssane rekomendacje, które przyjmujemy niczym prawdy objawione. Że nasiona chia czynią cuda, że zdrowo jest pić sok z buraka, że o twoim statusie zawodowym czy społecznym decyduje marka samochodu albo że osiągniesz biznesowy sukces, jak tylko podążysz za swoją pasją. Ktoś kogo pasją jest łapanie motyli w Bieszczadach, nie zrobi na tym biznesu. Chyba, że ma się świetny wygląd i korespondującą z nim pasję do pokazywania swojego ciała na Instagramie (śmiech).

Mój korporacyjny znajomy, który postanowił porzucić tego typu iluzje, sprzedał auto i całkowicie przesiadł się na rower. Jeździ nim do pracy codziennie, nawet kiedy leje. Po trzech latach takiej jazdy twierdzi, że tak dobrze fizycznie, jak i psychicznie nigdy się nie czuł.
I o tym właśnie mówię. Ja też mając dość stania w korkach, zacząłem dojeżdżać do pracy na rowerze. I nie ma znaczenia czy jadę na spotkanie biznesowe, konferencję czy do sklepu, czy jest deszcz, czy słońce. Oczywiście rower jest znacznie mniej komfortowym pojazdem niż auto, ale właśnie to oderwanie się od komfortu ma tu niebagatelne znaczenie. Bowiem nasze przywiązanie do komfortu, ma niewspółmiernie wysoką cenę. Płacimy za to naszym zdrowiem i coraz gorszym stanem otoczenia, w którym żyjemy. Przez komfort zapominamy o tym, co jest nam potrzebne i co naprawdę dla nas dobre, a dajemy się karmić iluzjami, które summa summarum nas niszczą.

Idea uczynienia z Warszawy miasta rowerów wydaje się wciąż odległa, a Pan po czterech latach prowadzenia „Antymaterii” wciąż musi dokładać do tego biznesu. Może czas ogłosić kapitulację?
Oczywiście myślałem o tym, ale mimo wszystko wiem, że oferując ludziom lekkie, skrojone na ich potrzeby rowery miejskie, robię coś wartościowego i fakt, że na razie na tym tracę, nie wydaje mi się na tyle przekonującym argumentem, żeby zwinąć żagle. Tym bardziej, że jeszcze mnie stać na dopłacanie. Można by o tym mówić jak o porażce, ale czy faktycznie sukcesem byłoby, gdybym zarabiał na tym biznesie 100 tys. zł i za chwilę wydawał te pieniądze na nowy samochód, zaś porażką ma być to, że dokładam do tego interesu 100 tys. i nie wydaję na auto, bo jeżdżę rowerem?

A nie byłby Pan szczęśliwszy, wracając do korporacji?
Sądzę, że źródło szczęścia i nieszczęścia to pochodne naszej konstrukcji emocjonalnej i jeszcze kilku innych czynników. Choć może nam się wydawać, że będziemy szczęśliwsi, kiedy rzucimy korpo czy jak do niej wrócimy, to prawda jest taka, że wszędzie, gdzie się znajdziemy będziemy się czuć podobnie. Nie mówię tu oczywiście o sytuacjach stricte toksycznych środowisk, gdzie i osoba o najzdrowszej konstrukcji emocjonalnej w końcu ulegnie zaburzeniu. Niemniej ja przez wiele lat tak samo szczęśliwy czułem się pracując w korporacji, jak i jestem szczęśliwy teraz. Do poczucia szczęścia potrzebuję jedynie robić coś wartościowego. W korporacji największą przyjemność sprawiało mi, gdy widziałem, że dzięki mnie ludzie się rozwijają, teraz czerpię przyjemność z robienia fajnych rowerów, z zadowolenia klientów i z bardziej abstrakcyjnego poczucia realizacji pewnej idei.

Czy to oznacza, że nie rozważa Pan już powrotu do korpo?
Jeśli już miałbym rozważać jakąś zmianę, to nie czy do korpo, czy gdzie indziej, ale raczej do kogo miałbym wrócić i co miałby tam robić. Na razie jednak zostaję przy rowerach.
Więcej o „Antymaterii” na stronie: (https://antymateria.com/)
.
#Iza Marczak